MOJE MIASTO
Minął prawie tydzień (a naprawdę to pełne dwa) odkąd wróciłam z Krakowa. Znów jadę. Znów przed świtem, w autobusie numer sto siedemnaście, jest ciemno, stoję na światłach, podglądam osoby w rozświetlonych oknach na trzecim piętrze. Aleje Jerozolimskie- przeszły przez nie dwie zjawy i jedno stworzenie. Przysiadło na parapecie i przypomina kota. Potem z trzech zapalonych okien jedno zgasło. Autobus minął Rotundę. Warszawiacy nadal śpią. Kilka prawdziwych milionów ciał, za oknami odmierzonymi w rzędach równiutko co kilka metrów, poupychani, w ciasnych objęciach snu.
Warszawa. I lubię to miasto, i nie znoszę go. Urodziłam się tu i wychowałam. Tu biegała po swoich salonach moja mała prababka i tu jej przerażony syn uciekał do swojej młodej żony przed Niemcami (ten sam, który kilkadziesiąt lat później radośnie woził mnie na rowerowej ramie, nazywał swoją perłą i wyśpiewywał mruczanki). W tym mieście jego syn pokochał moją mamę tak bardzo, aż urodziłam się ja. Mało kto w to wierzy, wielu się dziwi, Piotrek z pracy wprost mówi, że Prawdziwi Warszawiacy zginęli w Powstaniu Warszawskim. Znaczy, że jestem duchem. Nawet nie wiedziałam…Co dzień przeglądam swoją duszę w lustrze, bo muszę i stwierdzam, że wyglądam całkiem po ludzku. Mam ciało, które żąda, pożąda i śni, które potrzebuje, choruje, kicha i śpi. Takie zwykłe, najprawdziwsze ciało z duszą (albo może duchowe….brzmi śmiesznie, może duszne – ciało duszne …nie, fuuu…)
Jutro wieczorem wrócę. Zmęczeni ludzie zamknięci w betonowych oknach zapalą miastu lampki, brudne, podeptane ulice odetchną swobodnie, w spokoju oddadzą pot śmierdzących, stłoczonych ciał i pierdzących samochodów, których świetność dawno minęła bezpowrotnie, jak co roku jesienią panowie zagłaszczą liście miotłami, zagrabią ziemię, wymasują, wydłubią śmieci, wiosną na pocieszenie zasadzą kwiatki na małych trawnikach, latem my umyjemy okna, miasto na chwilę przejrzy się w swojej brzydocie i znów oślepnie za mgłą spalin i silnego słońca prosto w szklane oczy. Zimą sypiemy solą, by powoli umierało i nie odrosło.
Przypomniała mi starsza pani oparta o ławkę na Powiślu. Widziałam ją kilka lat temu, byłam jeszcze na studiach. Pani patrzyła na sztuczną palmę w centrum miasta. Obok przejeżdżała solarka i podsypywała prawdziwe drzewo solą. Pani głaskała ławkę, ukradkiem i bezwiednie skubała niczym naskórek stare łuski olejnej farby. Popatrzyłam na nią spokojnie, ale zawstydziła się i odeszła. Pani już nie żyje, prawdziwe drzewo uschło, a sztuczna palma odbiła po remoncie i ma się dobrze.
***
Tak naprawdę myślę tylko o jednym- na Targach Książki w Krakowie nie było dziś Olgi Tokarczuk. Nie było też informacji. Bardzo chciałabym zobaczyć swoją minę podczas oznajmiania mi tego faktu przez Panią z Wydawnictwa Literackiego: „Olga była wczoraj…” Patrzyłam na nią długo, bardzo długo…to się jakoś nazywa przecież … r o z c z a r o w a n i e …
na Rynku zeszłego roku- mieszkańcy Krakowa
i ludzie z panami kloszardami rozmawiali, nikt nie uciekał i nie przeganiał, nawet właściciele lokali…
pomysłowe 🙂
w Warszawie jedynie mewy nad Wisłą fruwają- pewnie dlatego, że bliżej do morza…
spacer przed powrotem do Warszawy- Planty
Pan z reklamą pubu siedzi tam gdzie siedział…codziennie.
Pozdrawiam i dziękuję za linka 🙂
o! chętnie zajrzę w taki razie do tego PUBu w sobotę 🙂